poniedziałek, 8 lipca 2013

NG rozdział 30

„Jestem prawdziwie samotnym wędrowcem i nigdy całym sercem nie przynależałem do mojego kraju, domu, przyjaciół, a nawet najbliższej rodziny. W związku z tym nigdy nie zatraciłem dystansu i potrzeby izolacji."

Albert Einstein

*

Gruszka i Piętka poszli z nami aż do granicy wioski, aby nas pożegnać. Na czas, kiedy miały czekać na kogoś z Konohy, zameldowaliśmy ich w hotelu. Obiecałem im, że w przeciągu kilku dni jakiś shinobi Liścia się po nich zgłosi.

Dzieci żegnały się dość długo, ale pozwoliliśmy im na to. W końcu byli przyjaciółmi. Po dłuższym czasie i kilku kolejnych uściskach, Piętka i Gruszka pozwolili nam odejść. Faraon jeszcze jakiś czas machał im na pożegnanie, aż w końcu z wielkim żalem odwrócił się ku ciągnącej się przed nami drodze.

Jak się okazało, chłopak był małą kulką energii i do tego straszliwym gadułą. Zasypywał nas tonami głupich, bezsensownych pytań, nie mógł znieść ciszy i milczenia, a za szczególne źródło informacji obrał sobie Sasuke. Uchiha wyłaził z siebie, by go spławić, ale chyba się nie dało, bo chłopak na spławianie nie reagował. Co więcej, gdy był niezadowolony, całe jego ciało zaczynało iskrzyć, włosy na głowie unosiły mu się śmiesznie i trzeba było wtedy trzymać się od niego z daleka, bo potrafił nieźle kopnąć prądem. W dodatku burzowe chmury, które wisiały nad jego miasteczkiem powędrowały za nami, co chwila racząc nas ulewą z wyjątkowo dużą ilością wyładowań elektrycznych. Gdyby nie Junichi, który hamował zapędy kapryśnych chmur, szli byśmy w nieustającej ulewie.

Pierwszego wieczoru w towarzystwie Faraona siedzieliśmy przy ognisku czekając, aż kolacja się podgrzeje. Faraon opowiadał mojemu młodszemu synowi, jak łatwo kradnie się portfele, a synek spijał każde słowo z jego ust. Sasuke wyglądał tak, jakby miał ochotę wybuchnąć. Cóż, byłem podobnego zdania, ale jeśli tych dwóch zajęło się sobą, nie miałem zamiaru im przeszkadzać. Miałem dość pytań Faraona...

- Tak w ogóle, Faraon – odezwałem się nagle, dość głośno, a wszyscy na mnie spojrzeli. Ukryta za kurtyną włosów Oksu nie sprawiała wrażenia zainteresowanej, na szczęście już od dłuższego czasu nie wydawała się spięta, wręcz przeciwnie, podczas tej wyprawy wyglądała, jakby coś w niej odżyło. Musiała czuć się komfortowo wśród ludzi, którzy byli tacy, jak ona.

Lala rozczesywała swoje długie, zielone włosy, nie zwracając na resztę szczególnej uwagi. Mintao czytał w świetle ogniska jakąś książkę.

- Tak? – zapytał Faraon, odwracając się od mojego młodszego synka. Junichi wyglądał na zafascynowanego nowym kolegą.

- Jak ty w ogóle masz na imię? – zapytałem i teraz nawet Lala wykazała pewien stopień zainteresowania. Chłopak zmarszczył nos.

- Nie powiem! Przez to stracę swój autorytet szefa bandy! – zawołał smarkacz.

- Ty mały, bezczelny, zarozumiały dzieciaku! – warknął na niego Sasuke, rozpoczynając większą tyradę, ale chłopak pokazał mu język i obrócił się ku Junichiemu. Uchiha już chciał się podnieść z ziemi, ale złapałem go za ramię i powstrzymałem, kręcąc głową.

Od tamtej pory wypytywałem Faraona o imię w najbardziej niespodziewanych momentach, ale smark był czujny i nie dał się podpuścić. Twierdził, że jego imię jest tajemnicą i mamy go nazywać Faraonem, co szczególnie nie podobało się Sasuke, który zaraz popadał przez to w kłótnię z chłopakiem. Kończyło się na tym, że on i smarkacz wykłócali się o to, kto jest bezczelnym dzieciakiem, kto zramolałym starcem z wrednym charakterem, który któremu pokaże, co to znaczy władać elementem błyskawicy i tym podobne. Cała reszta to po prostu jakoś znosiła, bo nie miała innego wyjścia. Ja osobiście chciałem już do Konohy i mojego cichego gabinetu.

Junichi ciągał nas po kraju, samemu chyba nie wiedząc, w którą stronę nas wysłać. Wyruszaliśmy więc na północ po to, by po dniu drogi zawrócić na południe, a potem skręcić na zachód tylko dlatego, by synek potem stwierdził, że jednak nie, że nie tu powinniśmy iść. Z dnia na dzień wzrastała nasza frustracja, a ja i Sasuke powoli zaczynaliśmy twierdzić, że najprawdopodobniej znaleźliśmy już wszystkich i chyba przyszedł czas, by wracać. Po tygodniu takiej bezowocnej tułaczki stwierdziłem, że chyba lepiej będzie wyruszyć ku Konosze. Gdy o tym wspomniałem wieczorem przy kolacji, praktycznie wszyscy się ze mną zgodzili. Junichi nie wiedział, gdzie szukać kolejnego psychotronika. Wyczuwał rozmaitą energię, która na koniec okazywała się czymś zupełnie innym. Wątpiłem, by w Kraju Ognia było więcej uzdolnionych dzieci. W końcu był to dopiero początek ewolucji, jak mówił profesor. Tych dzieci nie mogło być aż tak dużo...

Następnego dnia rankiem spakowaliśmy się i wyruszyliśmy ku Konosze. Dzień był nawet ładny, Sasuke z samego rana poprosił Junichiego, by rozproszył chmury, ściągnięte przez Faraona. Mój syn uczynił to z największą ochotą, co spowodowało, że przez jakiś czas, z powodu niezadowolenia małego złodziejaszka w drzewa, które mijaliśmy, uderzał piorun wprost bezchmurnego, opalizująco błękitnego nieba. Chłopak jednak zapewniał nas, że nad tym nie panuje, że czasem tak się dzieje, gdy jest zirytowany.

Uszliśmy zaledwie kilka kilometrów, gdy nagle Junichi, którego tym razem niósł Sasuke, zaczął wołać, że czuje „niezwykłą cakrę". Obejrzałem się na synka, który wciąż krzycząc, wyrywał się Sasuke, wskazując na szczyt pobliskiego pagórka.

- Tam! – krzyczał przy tym, zerkając to na mnie, to na Mintao. – No tam! Tam! Tato! Ja chcę tam! Tatooooooo!

Zerknąłem na mojego starszego syna, który lustrował okolicę za pomocą swojego Byakugana.

- Nic nie widzę – rzekł w odpowiedzi na moje nieme pytanie – ale czuję to, co czuje Junichi. Sam nie wiem... tam nic nie ma.

Zaledwie to powiedział, ruszył pod górę z wciąż aktywowanym Byakuganem. Podążyłem za nim, skinąwszy na Sasuke.

- Reszta niech tu zostanie – powiedziałem, żeby przypadkiem nie przyszło im do głowy iść za nami. – Ty też, Junichi! – warknąłem na syna, bo ten uwiesił się na ramieniu Sasuke, który usiłował go strzepnąć, dziwnie potrząsając wyciągniętą przed siebie ręką.

- Nie! Ja tes idę! Tes idę, musę to dotknąć! Ja chcę to dotknąć! Chcę dotknąć!

- Junichi!

- Ja chceeeeeeeę! Tato, ja cheeeeę! – zawył rozpaczliwie, a Sasuke skrzywił się, po czym rzucił mi szybkie, ostrzegające spojrzenie. Widać mój syn próbował, przełamując swój wstręt do jego chakry, użyć na nim swojej mocy.

- Dobrze, już dobrze! – zawołałem z rezygnacją. – Ale trzymasz fujka Sasuke za rękę i nie puszczasz, rozumiesz?

Kolejne spojrzenie, jakim obdarzył mnie Sasuke, prawdopodobnie by mnie zabiło, gdybym w ostatniej chwili nie odwrócił wzroku. Ruszyłem pospiesznie za będącym już prawie na szczycie wzniesienia Mintao, nie oglądając się na Uchihę, niańczącego Junichiego.

Kiedy dotarliśmy na górę, ze zdziwieniem stwierdziłem, że faktycznie niczego tu nie ma. Mintao stał pośrodku polany, obracając się powoli. Jego pokryta żyłkami twarz wyrażała rozczarowanie. Sasuke wyglądał podobnie, lustrując okolicę Rinneganem, za to Junichi był wniebowzięty. Wyrwał się mojemu przyjacielowi i rzucił do przodu, śmiejąc się głośno. Wyminął Mintao, po czym wyciągnął przed siebie ręce.

Rozległ się dźwięk przypominający tłuczenie ogromnej tafli szkła. We trzech spojrzeliśmy na Junichiego i mowę nam odebrało, bo momentalnie przed moim najmłodszym synem wyrosło coś, co kształtem, fakturą i kolorem przypominało kopułę z ciemnego szkła. Kopuła ta w zetknięciu z dłońmi mojego syna zaczęła pękać i sypać się, jakby faktycznie była szklana. Ale najdziwniejsze było to, że pod nią ktoś był...

Mintao rzucił się do przodu, złapał Junichiego i odskoczył z nim do tyłu, a ja wyciągnąłem kunai. Sasuke w jednej chwili znalazł się obok mnie ze swoją kataną w dłoni i wszyscy razem spojrzeliśmy na obcego.

Był to mężczyzna odrobinę starszy od Mintao, o długich, ciemnych, związanych w kucyk włosach i zielonych jak trawa oczach. Wpatrywał się w nas z najwyższym zdumieniem, będąc w połowie upychania śpiwora do skórzanego worka. Obok niego leżał otwarty futerał, a w nim skrzypce. Niedaleko płonęło jeszcze ognisko, przy którym walały się kubki po ramen.

Trwało to zaledwie sekundę. My patrzyliśmy na niego, a on patrzył na nas. A potem chłopak zerwał się na równe nogi i machnął ręką.

Coś ciemnego, co znikąd pojawiło mi się przed twarzą, smagnęło mnie przez policzek aż przed oczami pojawiły mi się kolorowe gwiazdki. Zachwiałem się, a w tym czasie chłopak uniósł w górę obie ręce. Między nim a nami wyrosła czarna, ale zupełnie przezroczysta ściana. Jednocześnie cisnęliśmy w nią kunaiami, zaopatrzonymi w karty wybuchowe, ale nic to nie dało, na jej przypominającej szkło fakturze nic się nie pojawiło, nawet jedna rysa.

Wiatr rozwiał powstały w skutek wybuchów dym.

- Junichi! – krzyknąłem, widząc, jak skryty za tarczą chłopak zajął się zgarnianiem swoich rzeczy. Nie mogłem pozwolić, by nam uciekł.

Junichi z ochotą rzucił się do czarnej tarczy i położył na niej swoje łapki. Efekt był natychmiastowy; zaledwie jej dotknął, tarcza pękła jak szkło trafione kamieniem i skruszyła się. Nieznajomy był już jednak spakowany. Zarzuciwszy sobie worek ze swoimi rzeczami na plecy, stanął do nas przodem, przyjmując pozycję do walki.

- Nie chcemy walczyć! – zawołałem do niego. Jego zielone oczy spoczęły na mnie na sekundę.

- Stul ryj! – warknął, po czym znów zamaszyście machnął ręką.

Wyglądało to tak, jakby malował w powietrzu przed sobą jak po płótnie. Nagle przed nami pojawiła się czarna, przezroczysta smuga o nierównych brzegach, jak ślad farby przeciągnięty po kartce papieru. Chłopak zmienił pozycję i wyrzucił przed siebie pięść. Od jego tarczy oderwała się czarna bańka wielkości piłki i śmignęła w stronę Sasuke. Ten zasłonił się mieczem i byłby sparował ten cios, gdyby nie to, że owa kula nie zatrzymała się na stali jego ostra. Przeniknęła przez nie i ugodziła go prosto w brzuch. Sasuke jęknął, wybałuszając oczy, a tymczasem chłopak zaczął wykonywać uderzenia pięściami, a ja i Mintao, wciąż trzymający Junichiego, zmuszeni byliśmy uskakiwać przed pociskami.

- My naprawdę nie chce...! – zacząłem jeszcze raz.

- Zamknij się! – przerwał mi czarnowłosy, wyrzucając przed siebie obie dłonie, tym razem nie zaciśnięte w pięści. Po obu naszych stronach utworzyły się ściany, które zaczęły się szybko od nas oddalać. Na chwilę zgłupiałem, zupełnie niczego nie rozumiejąc, ale kiedy spojrzałem na przeciwnika, zrozumiałem, co zamierzał. Rozłożył szeroko ręce, by dostatecznie mocno klasnąć w dłonie. Kiedy ściany zaczęły się do nas przybliżać pojąłem, że tego nie przeżyjemy, że te ściany nas zmiażdżą. Cisnąłem w chłopaka serią shuriken dokładnie w tym samym czasie, w którym pozostali zdecydowali się na to samo. Ściany rozpadły się tuż obok nas, kiedy czarnowłosy namalował w powietrzu kolejną przezroczysta tarczę, którą zasłonił się przed naszymi pociskami. Shurikeny odbiły się od niej i spadły na ziemię. Niemal usłyszałem zgrzyt jego zębów, kiedy przed nim pojawiły się dwa półokrągłe ostrza utkane z tego samego, ciemnego, nieistniejącego materiału. Uchwycił je i rzucił się w stronę moich dwóch synów, ale byłem szybszy. Zablokowałem cięcie jednego z jego sierpów swoim kunai, zanim udało mu się dotrzeć do moich bliskich.

- Odsuńcie się! – krzyknąłem do nich – Mintao, zabierz Junichiego!

- Nie! – zaprotestował mój młodszy syn. – Nie, je chcę zobaczyć! Ja chcę...

Urwał nagle, gdy Mintao zatkał mu usta dłonią i odciągnął.

- To nic nie da – usłyszałem szept i spojrzałem w zielone oczy przeciwnika, skupiając się już całkowicie tylko na nim. Nie mogłem zacząć z nim walczyć tak naprawdę, był jednym z psychotrnoków, chciałem ich chronić, a nie straszyć. – Twoje ostrze... twoja siła...

Miał nieprzyjemny, chrapliwy głos. Nagle poczułem, że nacisk na mój kunai słabnie. Ostrze dziwnej broni czarnowłosego zanurzyło się w mojej broni, nie uszkadzając jej. Odskoczyłem i zamiast atakować, zacząłem robić uniki, bo chłopak nie miał zamiaru mi odpuścić. A skubany, posługiwał się bronią niczym mistrz.

W tym samym momencie usłyszałem głos Sasuke i kiedy spojrzałem w bok, ujrzałem kulę ognia, pędzącą wprost na nas. Odbiłem się od ziemi, widząc, jak czarnowłosy, niewzruszony atakiem Uchihy, wykonuje wymach ręką, zataczając nią pełne koło. Wokół niego utworzyła się czarna bańka, na której atak Sasuke rozbił się jak na ścianie.

Wylądowałem na ziemi obok Uchihy i obaj przyjrzeliśmy się przeciwnikowi. Stał nieporuszony, w środku czarnej bańki mydlanej, w środku niesamowitej tarczy. Absolutnej obrony.

- Proszę cię, nie chcemy z tobą walczyć! – zawołałem, robiąc krok do przodu. – Wysłuchaj nas!

- Nie obchodzi mnie nic, co mógłbyś mi powiedzieć! – warknął, zaciskając pięści. – Odwalcie się ode mnie!

- Ale...!

- Zamknij mordę!

Jego tarcza zaczęła znikać od dołu, robić się niewidzialna. Jednak wszystko, co znajdowało się wewnątrz niej – trawa, małe drzewko, kilka kwiatków – wszystko to widzieliśmy. Wszystko, prócz czarnowłosego chłopaka, który znikał razem z nią.

- Proszę, nie! Jesteśmy z Konohy! Wysłuchaj nas!

Chłopak zawahał się. Widać go już było tylko od pasa w górę.

- A co to za różnica, skąd jesteście? – zapytał. Jego twarz wykrzywił grymas wściekłości.

- Konoha... i inne Ukryte Wioski... chcą zebrać wszystkich was...

- NIE JESTEŚMY CZYMŚ, CO MOŻNA KOLEKCJONOWAĆ! – wrzasnął. Ten atak agresji zaskoczył nas. Wymieniliśmy z Sasuke zaskoczone spojrzenia. Uniosłem w górę obie dłonie.

- Spokojnie – powiedziałem. – Być może źle się wyraziłem. Chodzi o to... że Konoha i inne wioski... pragną zapewnić ochronę takim, jak ty.

- Potrafię się sam ochronić! – warknął.

- Coś nie bardzo, skoro pięcioletni dzieciak złamał twoją obronę – zakpił Sasuke, a ja posłałem mu ostrzegawcze spojrzenie. Przecież nie chcieliśmy drażnić czarnowłosego, kiedy już zgodził się z nami rozmawiać.

Twarz nieznajomego wykrzywił kolejny grymas. Zacisnął dłonie na pasku od swojego worka. Dopiero teraz dostrzegłem, że chłopak był w trochę opłakanym stanie. Miał na sobie długi, czarny, wyświechtany płaszcz, wytarte na kolanach spodnie i gruby sweter nie pasujący do tej pory roku. Jego policzki pokrywał zarost, nieduży, ale przydałoby mu się ogolić. Dłonie miał chude, nawet bardzo chude, a policzki zapadnięte. Podkrążone oczy świadczyły o tym, że albo nie spał w ogóle, albo spał bardzo mało.

- On... on pierwszy... - szepnął jakby do siebie.

- I nie ostatni zapewne – wtrąciłem szybko. Drgnął lekko, a jego oczy zwęziły się. – Istnieje organizacja, nazywają siebie...

- Cho-No-Ryoku-Sha – wpadł mi w słowo, szeptem tak cichym, że ledwo go usłyszałem. – Ścigają mnie już ze dwa lata... - przesunął dłonią po żebrach z lewej strony. – Raz prawie mnie zabili, usiłując złapać...

- Konoha chce ochronić takich jak ty...

- Nie mów tak o mnie! – wrzasnął znów, a ja drgnąłem zaskoczony. Jego nastrój zmieniał się z szybkością, za którą nie nadążałem. – Nie jestem... ja nie jestem... nie macie prawa...

Usłyszałem kroki za sobą, ale nie obejrzałem się. Chwilę potem tuż za mną i za Sasuke stanął Mintao, ale bez Junichiego.

- Zostawiłem małego z Lalą – szepnął, a ja nieznacznie skinąłem głową.

- Posłuchaj – zacząłem po raz kolejny. Oczy nieznajomego zwęziły się jeszcze bardziej, gdy przyjrzał mi się uważnie. Znów uderzyły mnie cienie pod jego powiekami. – My nie myślimy o tobie źle. Konoha pragnie zgromadzić wszystkie niezwykłe osoby mieszkające na terenie Kraju Ognia za swoimi murami...

- Żeby zyskać siłę! – prychnął, a ja pokręciłem głową.

- Nie, żeby was chronić – wyjaśniłem spokojnie, choć w żołądku miałem ciężki kamień. Uśmiechnął się kpiąco.

- W to akurat nie uwierzę – rzekł. – Nie jestem głupi. Cho-No-Ryoku-Sha działają już od kilku lat. Wyszukują wszystkich „psychotroników" z całego kontynentu. Ukryte Wioski nagle zorientowały się, co się dzieje i zaczął się wyścig sił. Wasze jutsu są niczym w porównaniu z naszymi mocami, mamy władzę nad żywiołami, mamy moce, których nie rozumiecie i których się boicie. Teraz liczy się to, kto będzie miał po swojej stronie większą ilość silniejszych „dziwadeł", jak nas nazywacie, bo kiedy dojdzie do starcia, wygra tylko ta siła, która będzie kontrolować tych najsilniejszych spośród nas lub zgromadzi największą ilość nam podobnych. Ale powiem ci jedno, blondasie. Ja się nie dam wykorzystać! Nie stoję po żadnej ze stron! Wasze starcia, wasze zmagania, wasza polityka... to wszystko mnie nie obchodzi! Nie wykonam żadnego rozkazu, nie pozwolę, by ktokolwiek miał nade mną władzę! To ja żądzę samym sobą, nie jestem niczyją ZABAWKĄ!

- Mylisz się – szepnąłem. Dłonie mi dygotały. – Wiemy już, skąd się biorą wasze moce. Konoha cały czas bada to zjawisko, rozmawiałem z profesorem, którego uczennica jest jedną z niezwykłych i on dokładnie mi wytłumaczył... kim jesteście i jak wspaniały jest wasz dar. Trójka moich dzieci to psychotronicy. Myślisz, że chciałbym wykorzystać jako broń swoje własne dzieci?!

- Nie interesuje mnie to, czego ty chcesz, a czego nie chcesz, liczy się twój przełożony, który zapewne marzy, by położyć łapska... by mieć w posiadaniu nasze moce! A ty nie masz pojęcia... nie masz zielonego pojęcia... - zawahał się i rozejrzał, jakby bał się, że ktoś nas podsłucha. Przypominał mi spłoszone stworzenie zapędzone w kozi róg. W jego oczach widziałem prawdziwy, szczery strach. Prawie przerażenie.

- O czym? – zapytałem. Przełknął ślinę.

- Jaką mocą władam – wyznał z bólem, takim tonem, jakby to było coś wstydliwego. – Mógłbym... nie, ja mogę... ruchem ręki... - Machnął dłonią, ale nic się nie stało. Był to tylko zwykły gest. – O tak... od tak... uśmiercać setkami... Mógłbym was teraz wszystkich zabić... i ja potrafię jeszcze więcej. O wiele, wiele więcej...

Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczami. Widać było, że chłopak boi się swojej własnej mocy. A ta musiała być potężna... wyczuwało się to w nim. Mimo że teraz był niespokojny, to jego zwężone oczy śledziły w skupieniu każdy nasz ruch, dłonie trzymał sztywno, gotów zareagować w każdej chwili, postawę też miał dobrą zarówno do obrony jak i do ataku. Poza tym wszystkim wydawał się być też bardzo rozsądnym człowiekiem, choć odrobinę zaszczutym przez polowanie, które musieli na niego urządzić ci z Cho-No-Ryoku-Sha.

- Chodź z nami do Konohy – wypaliłem. Gwałtownie zbladł.

- Mówiłem już, że nie dam się wykorzystać! Myślisz, że masz do czynienia z głupcem?! Od dłuższego czasu krążą plotki, że Konoha uwalnia ludzi od dziwadeł! Ponoć zabiliście Czarownicę z Lasu, a w jakiejś mieścinie rozwiązaliście gang młodocianych rabusiów! To te dzieciaki tam na dole, prawda? Tam u stóp wzgórza?! Macie ciekawe hobby, zbierać ludzi zamiast znaczków! Och, przepraszam, przecież my nie jesteśmy ludźmi! My...

- Głupcze! – krzyknął nagle mój syn, postępując do przodu. Spojrzałem na Mintao. Mój syn dosłownie kipiał ze złości, dłonie miał zaciśnięte w pięści, a na twarzy wyraz dzikiej determinacji. – Uważasz, że długo będziesz mógł się tak ukrywać?! Asuka i jej znajomi na pewno niebawem odkryją sposób, jak cię złamać! A wtedy nikt cię nie będzie prosił, nikt cię nie będzie o nic pytał! W Konosze nikt nie zmusi cię do walki, jeśli nie będziesz tego chciał, a będziesz za to chroniony przez najlepszych shinobi i Hokage! A kiedy to wszystko się skończy, będziesz mógł iść w swoją stronę, nawet się nie oglądając! Poza tym w wiosce nikt nie potraktuję cię jak „dziwadło", jak to ładnie określasz! Wychowałem się w Konosze, nikt nigdy mnie nie nazwał...

- Nie porównuj mnie do siebie, lalusiu! – warknął na niego czarnowłosy, a my z Sasuke natychmiast złapaliśmy Mintao za łokcie, bo mój syn gotów był rzucić się na zielonookiego.

- Mintao ma rację – powiedziałem, mocno trzymając wyrywającego się do przodu syna. – Nikt w naszej wiosce do niczego cię nie zmusi i nikt niczego nie będzie od ciebie wymagał. Możesz po prostu tam zamieszkać na czas... dopóki konflikt z Cho-No-Ryoku-Sha nie będzie przeszłością. Potem ruszysz w swoją stronę.

- Mam w to uwierzyć? – zakpił.

- Przysięgam ci na swój honor – powiedziałem poważnie. Patrzył na mnie chwilę, osłupiały, a potem wybuchnął śmiechem. Jego śmiech rozdzwonił się po polanie.

- A co mnie obchodzi twój honor? On tu nic nie ma do rzeczy! Czy jesteś w stanie, z czystym sercem, przysiąc mi w imieniu swojego Hokage, że on nigdy nie wykorzysta mojej mocy, że nigdy nawet nie będzie jej pragnął? Czy jesteś w stanie przysiąc mi na JEGO honor, że nie zostanę przez niego wykorzystany? Jeżeli tak, to pójdę z tobą, choćby po to, by udowodnić ci, że się mylisz.

Patrzyliśmy sobie w oczy przez pełne pięć sekund, podczas których ciężar spadł z serca nie tylko mi, ale i moim towarzyszom. Czy ja mogłem pożądać mocy? Niby po co, skoro sam byłem na wpół potworem, posiadającym jej aż za wiele.

- Przysięgam na honor Hokage Wioski Ukrytej w Liściach, że twoja moc nigdy nie zostanie przez niego wykorzystana, jeśli ty nie wyrazisz na to zgody – powiedziałem z pełną powagą.

- Jeżeli tak się nie stanie, to wiedz, że cię zabiję – dodał, a ja skinąłem głową. Zerknąłem na syna i Sasuke, którzy wpatrywali się we mnie. Sasuke zadowolony, mój syn zgorszony tym drobnym przekrętem.

Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę, chłopak napięty niczym struna, gotów uciec w każdej chwili. W końcu gestem nakazałem Sasuke i Mintao, by schowali broń. Sam również wsunąłem swój kunai do kabury.

- Nazywam się Naruto, to jest Sasuke i Mintao. A ty, jak masz na imię? – zapytałem. Chłopak skrzywił się lekko.

- Jestem Nihat – rzekł.

- Odnośnie twojej mocy...

- Nie będę mówił o swojej mocy! – uciął kategorycznie chłopak. – Pójdę z wami do Konohy i tyle. Nie będę o sobie i swojej mocy opowiadał, nie będę wykonywał niczyich rozkazów i nie pozwolę sobą manipulować! Poza tym i tak nikt z was nie ma mocy, by mnie do czegoś zmusić... - warknął.

- Nikt do niczego nie będzie cię zmuszał – powiedziałem powoli. – Nie mamy na celu wykorzystywać waszych mocy. Chcemy wam pomóc je kontrolować, zapanować nad nimi...

- Ja nad swoją mocą panuję w pełni – odparł Nihat, pochylając się. Zamknął futerał ze skrzypcami i podniósł go z ziemi. Okalająca go, do połowy niewidzialna tarcza zniknęła. – Nie potrzebuję ani szkolenia, ani niczego innego.

- Słuchaj, nie zachowuj się tak, jakbyś robił nam łaskę! – warknął na niego Mintao. – To my chcemy cię chronić, a nie odwrotnie!

- A ja chyba dość jasno powiedziałem, że ochrony nie potrzebuję, lalusiu! – odparł chłopak, a ja i Sasuke znów musieliśmy powstrzymać Mintao przed rzuceniem się na zielonookiego.

- Nie nazywaj mnie tak! – wykrzyknął mój syn.

- A niby czemu? – odparł chłopak. – Od razu widać, że chowano cię pod kloszem.

- Nihat – wtrąciłem się, a młody mężczyzna spojrzał na mnie. – Powściągnij słowa. To ja wychowałem Mintao.

- Więc chyba nienajlepiej – odgryzł się chłopak, wzruszając ramionami. Zacisnąłem szczęki, by samemu nie zacząć się złościć jak mój syn. Wziąłem głęboki, uspokajający wdech.

- Może ustalmy, że nie będziemy się nawzajem obrażać? – zaproponowałem. Nihat znów wzruszył ramionami, po czym machnął ręką w stronę ogniska. Niczego nie zobaczyliśmy, ale wszystko zniknęło jak za dotknięciem magicznej różdżki. Chłopak spojrzał na nas wyczekująco.

- Chodźmy – powiedziałem, niechętnie się odwracając i prowadząc nowego psychotronika ku innym. W przeciwieństwie do pozostałych, temu chłopakowi nie ufałem za grosz, ale też nie podejrzewałem go o jakieś szczególnie złe intencje. Nihat był... zastraszony. Bał się innych i chyba bał się swojej własnej mocy. Albo tego, że mogłaby zostać przez kogoś niewłaściwie wykorzystana. Sasuke i Mintao chyba mieli podobne uczucia, bo zamknęli nasz pochód, obserwując „nowego". Nihat nawet się tym nie przejął, jakby byli robakami, na które nie musi zwracać uwagi. Zastanawiałem się, co mój syn wyczytał z jego myśli, że był wobec niego taki agresywny?

Obejrzałem się na Mintao, a on lekko, prawie niezauważalnie pokręcił głową, co od razu sklasyfikowałem jako komunikat: nie czytam go. Nie powiem, żeby to mnie uspokoiło.

Dotarliśmy na dół, gdzie zniecierpliwione dzieciaki czekały na nas, siedząc na trawie. Junichi natychmiast rzucił się ku Nihatowi, ale złapałem go w porę.

- Junichi – szepnąłem ostrzegawczo. Nihat wykrzywił lekko wąskie wargi, jakby nie podobał mu się brak zaufania z naszej strony.

- Puść, tatusiu! – zawołał mój najmłodszy syn, wyciągając rączki w stronę zielonookiego. – Ja chcę go dotknąć, ja chcę zobaczyć... Ja ją lubię, podoba mi się ta carna cakra...!

- Junichi, proszę cię, przestań... - warknąłem na synka.

- Nie, w porządku – odezwał się nagle Nihat, po czym powoli do nas podszedł i przykucnął. Wyciągnął rękę i pozwolił, by Junichi zachłannie złapał go za palce. – Jak on to zrobił? Jak on rozbił moją tarczę? – spytał, przyglądając się pomarańczowym oczkom Junichiego.

- Junichi kontroluje energię – wyjaśniłem, obserwując, jak mój syn odrywa od dłoni Nihata coś, co wyglądało jak czarna, przezroczysta bańka tej dziwnej materii, której używał Nihat do walki. Po chwili bańka zniknęła, a Junichi zaczął się głośno śmiać.

- Zniknąłem go, tatusiu! – wykrzyknął, wciąż się śmiejąc. – Widziałeś, fujku Sasuke, zniknąłem! Faraon, widziałeś, zniknąłem go! – Synek wyrwał się w mojego uścisku i pobiegł do Faraona, a ja spojrzałem na Nihata, który przyglądał się swojej dłoni.

- I on tak potrafi z każdą mocą? – spytał zielonooki, a ja skinąłem głową.

- Jeszcze nie widziałem, by Junichi nie umiał użyć czyjejś mocy – powiedziałem do chłopaka. Nihat zerknął na mojego młodszego syna, a potem pokiwał głową.

- To dlatego, że jest dzieckiem. Jeszcze nie zna ograniczeń... - powiedział.

- Ograniczeń?! – zawołał Mintao. – Co masz na myśli?!

- Sam musisz do tego dojść, lalusiu – powiedział Nihat, wyciągając przed siebie ręce, jakby chciał coś stworzyć między nimi, jednak nic się nie stało. – Junichi! – zawołał, a mój synek odwrócił się od Faraona, Lali i Oksu, którym pokazywał czarną, znikającą kulkę i spojrzał na Nihata pytająco. – Łap! – zawołał młody mężczyzna i rzucił mojemu synkowi coś niewidzialnego, co ten pochwycił w swoje spragnione łapki.

- Ojej! – zawołał Junichi, szeroko otwierając oczy. Mintao sapnął, a potem zerknął na Nihata z wysoko uniesionymi brwiami, a ja i Sasuke wymieniliśmy zdezorientowane spojrzenia.

- To dla ciebie, malutki – rzekł Nihat. Mój synek zaśmiał się dźwięcznie i spojrzał na mnie.

- Tatusiu, dostałem słoneczko w pudełku! – wykrzyknął uradowany.