poniedziałek, 17 grudnia 2012

Rozdział 15

"Jest znacznie łatwiej burzyć, niż budować, szkodzić, niż pomagać, nienawidzić, niż kochać."

Alfred Aleksander Konar

*

Dobiegała północ. Sam nie zauważyłem, kiedy minął ten czas. Nigdy nie przypuszczałem, że zrobi się ze mnie taki pracoholik. Zerknąłem na zegarek na nadgarstku. Odkąd zostałem Hokage nauczyłem się mieć go zawsze przy sobie. Cholera, Hinata nie lubiła, kiedy wracałem zbyt późno, a przecież jeszcze nawet nie szedłem do domu, tylko biegłem zobaczyć, co u Mayki.

Gdy wchodziłem po schodach na jej piętro, a kiedyś moje piętro, myślałem już tylko o mojej żonie, która najpierw trochę by się na mnie pozłościła, a potem oboje skończylibyśmy w łóżku. Zastanawiałem się, czy nie jestem może zbyt zmęczony i chyba właśnie doszedłem do wniosku, że nie, gdy moim oczom ukazał się widok, który wypędził mi z głowy wszystkie głupie myśli.

Drzwi do mieszkania stały otworem. Były czyste, ani nie zasmolone sadzą, ani nie nadpalone, nigdzie też nie było śladów walki, a mimo to Isamu, jeden ze strażników Mayi, leżał na podłodze w kałuży własnej krwi, z kunai sterczącym mu z pleców. Jego twarz, zwrócona akurat w moim kierunku, wyrażała coś jakby lekkie zdziwienie. Maskę miał przekrzywioną, tak, że zasłaniała ucho, na którym leżał. Nad niewidzącymi już oczami chłopaka zobaczyłem wysoko uniesione brwi i lekką zmarszczkę między nimi. Podbiegłem do niego i sprawdziłem, tak na wszelki wypadek, jego puls. Nic nie wyczułem, był martwy, choć jeszcze ciepły. Zginął zaledwie kilka minut temu. Cholera jasna!

Zajrzałem do mieszkania, by upewnić się, a raczej utwierdzić w przekonaniu, że jest puste, a potem zawróciłem i wybiegłem na zewnątrz.

- Kage Bunshin no Jutsu! – zawołałem, a dwudziestka moich klonów rozbiegła się po okolicy. Sam też puściłem się biegiem przed siebie. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do murów i z góry spojrzeć na wioskę. Nie zdążyłem jednak tam dobiec, gdyż w pewnym momencie, kilka ulic przede mną i trochę na prawo, rozległ się dość niepokojący huk, po czym ujrzałem, jak okolica staje w ogniu i ku niebu wznoszą się kłęby czarnego dymu.

- Cholera jasna! – wrzasnąłem i wraz ze wszystkimi klonami puściłem się biegiem w tamtym kierunku. Wpadłem w rzeczoną uliczkę.

Nie było tak źle, choć dość niepokojąco. W ogniu stał jeden, mały, powoli zawalający się budynek. Kiosk z gazetami. W ziemi obok niego ział spory lej, w głębi którego leżała nieprzytomna Maya w nocnej koszuli. Nad lejem stał Yoshio, otrzepując się z pyłu i sadzy i kaszląc.

- Yoshio! – zawołałem. Spojrzał na mnie spłoszony, zaklął siarczyście, po czym skoczył ku nieprzytomnej Mayi, ale nie dotarł do celu, bo z najbliższego dachu spadł na niego jeden z moich klonów. Siła upadku oczywiście sprawiła, że od razu zniknął, ale osiągnęliśmy zamierzony efekt. Drań nie dotarł do Mayi, a w alejce pojawiła się pozostała dziewiętnastka moich sobowtórów.

- Poddaj się – przemówiliśmy wszyscy razem. Yoshio zebrał się z ziemi, otarł policzek, w który się zadrapał upadając i powiódł po nas wzrokiem.

- Nie mam zamiaru – rzekł, wyciągając kunai. Dziewiętnaście klonów zrobiło to samo, a ja cofnąłem się o krok, gdy otoczyła mnie złota moc Kuramy. Miałem zamiar załatwić to szybko. Jednego nienawidziłem: zdrady.

Cztery klony rzuciły się na Yoshiego, atakując. Chłopak postawił na taijutsu, przewidział, że w potyczce z prawdziwym mną chakra bardzo mu się przyda. Miał rację, ale nie do końca. Planowałem go pojmać, nim zdąży się choćby zmęczyć, dlatego prawdziwej siły chciałem użyć dopiero w ostateczności.

Pierwszego klona ANBU trafił kunaiem między oczy. Uczucie było nieciekawe, takie mentalne uderzenie. Skrzywiłem się, a mój klon zniknął w kłębach dymu, zabierając ze sobą bezpowrotnie całkiem sporo chakry. Drugi ja rzucił się na niego od tyłu i kopnął chłopaka w plecy, a dwa następne trafiły go jednocześnie w twarz. Yoshio upadł na plecy, ale po chwili się zerwał, nie pozwalając się schwytać pozostałym klonom. Z nosa ciekła mu krew. Wkurzył się i rzucił na moje kopie. Po chwili było już o siedmiu Naruto mniej, zdrajca zarobił porządne limo i chyba jeden z klonów wybił mu zęba. Ja natomiast nie poruszałem się, obserwując walkę. Po chwili zmagań nie pozostał żaden koln, a ja, gdyby Yoshio nie był zdrajcą, może poczułbym dumę. Włożyliśmy naprawdę wiele pieniędzy i wysiłku w wyszkolenie tych oddziałów, by stanowiły filar bezpieczeństwa Konohy. Wiedza, że ktoś z nich zdradził Liść, była wysoce niepokojąca.

Nad moją dłonią rozbłysła wirująca kula chakry, a Kurama wewnątrz mnie zamruczał zadowolony, obudziwszy się ze swojej drzemki. Zawsze ekscytował się każdą walką, ale ostatnio coraz rzadziej brał w nich udział inny, niż jako obserwator. Od dawna nie spotkaliśmy godnego przeciwnika, za co dziękowałem wszystkim bogom.

Ruszyłem w stronę przeciwnika, nie dając mu czasu na żadną reakcję. Dziesięć metrów, dziewięć, osiem, siedem, sześć... na piątym metrze spiąłem wszystkie mięśnie i podniosłem oczy, by spojrzeć na swoją ofiarę.

W oczach Yoshiego dostrzegłem dziką determinację. Nie miałem pojęcia, o czym myślał, podejrzewając, że za sekundę zginie. Nie wiedział, że nie mam zamiaru go zabijać. Coś w jego oczach zamigotało, podjął jakąś decyzję. A w momencie, kiedy ją podjął, jego do tej pory różowawe wargi zrobiły się czarne, a potem wystrzeliły z nich tysiące żyłek, które momentalnie ogarnęły całe jego ciało. Zero.

- Rasengan!

Trafiłem go w brzuch. Na twarz obficie bryzgnęła mi jego krew. Siła uderzenia wyrzuciła chłopaka w górę. Gdy leciał, patrzyłem prosto w jego oczy i widziałem, że nie zginął od razu, tak jak to zaplanowałem, tak celowałem. To nie był śmiertelny cios. Chłopak żył, uderzając z impetem o kamienny mur najbliższego budynku, żył, osuwając się po nim i żył, kiedy się uśmiechnął, a jego ciało zupełnie pociemniało, dosłownie zrobiło się czarne jak węgiel, by w sekundę obrócić się w nicość w kłębach czarnego dymu. Na ziemię spadło kilka metalowych przedmiotów, składających się na jego wyposażenie. Wszystko inne wyparowało, a czarny dym rozwiał wiatr.

- Zabił się. Sam się zabił - powiedziałem ni to do siebie, ni to do Kuramy, patrząc na krwawą plamę na ścianie. Moje ciało wróciło już do normalności, złoty blask zniknął, ale ja wciąż trwałem w szoku. Zabił się? Sam?

- Naruto! – obejrzałem się. W moją stronę biegła Sakura z mężem. Za nimi dostrzegłem innych ludzi. To mieszkańcy Konohy wylegli na ulice, by zobaczyć, co się dzieje. Zerknąłem na palący się kiosk. Ogień już wygasł, a z całej konstrukcji zostało tylko kilka zwęglonych belek. Tak ja zawsze, ogień wygasł niemal natychmiast, prawdopodobnie dlatego, że sycił się chakrą Mayi, a dziewczynka jej już nie miała.

- Co tu się stało? – zapytał Sasuke, dobiegając do mnie. Skrzywiłem się i wskazałem krwawą plamę na ścianie.

- Mieliśmy zdrajcę. Yoshio – wyjaśniłem.

- Zabiłeś go?!

- Właściwie, to wydaje mi się, że popełnił samobójstwo. Trafiłem go, ale go nie zabiłem, chciałem go pojmać. Nie umarł wskutek odniesionej rany, zabił się sam. Za pomocą znanej nam trucizny. Zostało z niego... tyle. - Wskazałem metalowe przedmioty leżące pod ścianą. Sasuke i Sakura spojrzeli na nie.

- Popełnił samobójstwo? – zdumiała się Sakura.

- No wiesz... myślę, że pomyślał sobie, że i tak ze mną przegra, że wyciągniemy z niego informacje. Nawet gdybym go zabił, mielibyśmy jego ciało. Być może moglibyśmy się czegoś z niego dowiedzieć. Więc pozbył się... siebie. To oznacza z kolei, że aby ta trucizna kogoś... strawiła, wystarczy jedna myśl. Cholera, zaczynam się gubić... Sakura, zobacz co z Mayą.

Sakura posłusznie odeszła, a ja zerknęłam na Sasuke, który, marszcząc brwi, coś sobie kalkulował. W alejce pojawili się też nasi analitycy. Patrzyłem na uwijających się ninja, pakujących dowody w przeźroczyste, foliowe torebki. Całą historię z zajścia musiałem powtórzyć następnym kilku osobom, aby wiedzieli, co mają robić. Wydałem kilka rozkazów, by zorganizować pracę. W tym czasie Sakura zbadała Mayę i orzekła, że dziewczynce nic nie jest.

- Co z nią zrobimy? – spytała mnie, gdy wraz z jej mężem podeszliśmy do niej i nieprzytomnej dziewczynki.

- Nie byłoby bezpiecznie z powrotem umieścić ją w jej mieszkaniu – powiedziałem. – Zabiorę ją do siebie, może ponownie spać w gościnnym. Ach, Hinata jak nic użyje linczu...

- Ja bym był zadowolony – szepnął do mnie Sasuke z głupim uśmieszkiem na ustach. Zachichotałem, a Sakura spojrzała na nas, przewracając oczami.

Pochyliłem się i wziąłem Maykę na ręce. Jej główka kiwała się bezwładnie.

- Wygląda na to, że ta mała musiała coś wiedzieć, zanim straciła pamięć. Inaczej nikt by się nie fatygował, by ją odbić – powiedział nagle Sasuke. Jego żona zacmokała.

- Albo... ta mała mogłaby też być świetną bronią - dodała.

- Albo jedno i drugie – zauważyłem. – Nieważne, rano się nad tym zastanowimy. Trzeba będzie wszystko powtórzyć Shikamaru.

Spojrzałem na ekipę ninja, uwijającą się przy sprzątaniu i wydałem im stosowne rozkazy, informując o swoim odejściu. Nakazałem też kilku ludziom iść po ciało Isamu.

*

W sypialni paliło się światło, ale to nie wróżyło niczego dobrego. Było już nie tylko po północy, ale zbliżała się druga w nocy. Wszedłem do domu przez frontowe drzwi, a nie te na tarasie, które prowadziły bezpośrednio do naszej sypialni. Moja żona nie miała jednak zamiaru pozwolić mi uniknąć bezpośredniego starcia, bo wyszła na korytarz. Zatrzymała się przede mną. W ciemnościach nie widziałem jej miny.

- Naruto, musimy porozmawiać – przemówiła drżącym głosem, ale surowym tonem. Nie odpowiedziałem, tylko wyciągnąłem rękę w stronę kontaktu. Zapaliłem światło.

Hinata głośno zaczerpnęła powietrza.

- Czy ty jesteś we krwi? – przeraziła się.

- Spokojnie, to nie moja krew – odpowiedziałem zmęczonym głosem. Hinata przeniosła spojrzenie na trzymaną przeze mnie Mayę.

- Co jej się stało?

- Próbowano ją porwać. Wracaj do sypialni. Zaraz tam przyjdę.

Hinata pokiwała głową i odeszła. Zaniosłem Mayę do gościnnego, na jakiejś kartce napisałem wiadomość o tym, gdzie jest i dlaczego tu jest i położyłem ją tak, żeby mała zobaczyła ją zaraz po przebudzeniu. Potem wróciłem do mojej żony.

- Przepraszam, nie było czasu na wysyłanie wiadomości – powiedziałem, zamykając za sobą drzwi. – Pójdę się wykąpać.

Poszedłem do łazienki. Prysznic nieco złagodził ból głowy. Potem walnąłem się do łóżka. Leżałem jakieś pięć minut, a potem postanowiłem się odezwać.

- Śpisz? – spytałem Hinatę.

- Nie... - odszepnęła.

- Jak tam Junichi?

- Dobrze. Śpi. Jest naprawdę niezwykły – odpowiadała sucho, rzeczowo. Jej słowa niemal bolały.

- Gniewasz się na mnie?

- Nie gniewam. Ale nie jestem też zadowolona. Nie masz pojęcia, jak ja się martwiłam!

- Wiem. Naprawdę mi przykro. Mam ostatnio tyle pracy, tyle rzeczy do załatwienia, brakuje mi czasu. No już...

Przysunąłem się do niej i objąłem ją. Nie broniła się, nawet lekko do mnie przylgnęła. Nigdy nie potrafiła się tak naprawdę na mnie gniewać. Cmoknąłem ją w szyję.

- Dobranoc – szepnąłem.


4 komentarze:

  1. No nareszcie Hnata jest na niego zła!
    Rozdział rewelka :) Biedna Maya tyle się nacierpiała a oni jeszcze chcą ją dobić...

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,
    czyli co próbowała porwać Maye właśnie w jakim celu, Hinata złości się...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    wspaniale, próbowała porwać Mayeczke, ale właśnie w jakim celu? ocho Hinata złości się..
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej,
    wspaniale, czyli co? próbowała porwać Mayeczkę w jakim celu? oj Hinata złości się...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń