poniedziałek, 17 grudnia 2012

Rozdział 21


"Niebo"- to, czego nie dosięgam.

Emily Dickinson

*

Opowiadała mi o sobie, a ja słuchałem uważnie, patrząc w jej zdrowe, brązowe oko. Gestykulowała przy tym śmiało, uśmiechając się delikatnie. Nie pamiętała zupełnie nic, dlatego mówiła tylko o tym, co widziała w Konosze, co czuła, co myślała. Mówiła z sensem, w końcu już wcześniej stwierdziłem, że jest bystra.

Unikaliśmy ludzi, łaziliśmy sobie raczej po mało uczęszczanych alejkach wśród drzew, poszliśmy posiedzieć sobie na kamiennej głowie mojego ojca (na swojej jakoś nie chciałem siedzieć, Shan zawsze tam przesiadywał, co jakiś czas malując końcówki moich włosów na różne kolory) i popodziwiać z góry wioskę. Na ramen nie poszliśmy, bo przeczuwałem, że dziś w Ichiraku się dzieje. Przecież moje dzieciaki, Shan i ninja z Suny, miały poderwać kilka osób. Na koniec dnia odprowadziłem Maykę do jej mieszkanka i przekazałem ją nowej zmianie, informując ich od razu, że mała może opuszczać dom pod ochroną. Przypomniałem również małej o jutrzejszych badaniach. Potem wróciłem do swojego gabinetu, z zamiarem poczekania na dzieciaki i na ich informacje.

Najpierw pojawił się parskający śmiechem oddział Sharony. Potem przyszedł Shikamaru, a wraz z nim Ban. Na końcu pojawiły się dzieciaki. Słychać było ich już z daleka, cała zgraja śmiała się głośno i przedrzeźniała. W końcu wparowali bez pukania do mojego gabinetu.

Pierwsza weszła Mei, czerwona na twarzy, ze łzami w oczach, zasłaniając usta dłonią. Za nią do gabinetu wepchnął się Shan, ciągnąc za sobą Mintao, a na koniec shinobi piasku. Ich miny nie wróżyły niczego dobrego, bo wszyscy śmiali się głośno, ocierając łzy.

- Eeee? I jak? – zapytałem.

Wszyscy razem wybuchli śmiechem. Mei i Shan osunęli się na dywanik. Reszta oparła się o co tylko mogła, łapczywie łapiąc oddech. Popatrzyliśmy na nich zdezorientowani.

- Dowiem się w końcu? - zapytałem.

- Chwila... - wysapała Mei, trzymając się za brzuch. – Chwila, tato...

- Mintao?

- Zaraz... - szepnął mój syn. – Niech Shan opowie...

Na wspomnienie imienia Shana dzieciaki ponownie parsknęły śmiechem. Wziąłem to za zły znak.

- Shan? Co zrobiłeś?

- Nic specjalnego... - odrzekł Shan, oddychając głęboko, by się uspokoić. – Widzi pan, ci frajerzy, wszyscy jak jedno, spławili nas! Dostaliśmy jednego, wielkiego, zbiorowego kosza!

Oddział Sharony zaczął się śmiać. Shan spojrzał na nich i machnął ręką, by się uciszyli. Mei podniosła głowę i spojrzała na mnie.

- No więc, kiedy już wszyscy nas spławili, prócz tych dwóch kolesi, których wybrali Shan i Mintao... - powiedziała, wciąż chichocząc. – No więc Shan postanowił... zrobić to niekonwencjonalnie...

- Czyli? – spytał Shikamaru, przeczuwając najgorsze.

- Kiedy jeden z tych chłopaków był na ulicy... - zaczął Kaju.

- Wtedy Shan stanął naprzeciw niego... - wtrąciła się Sayoko i od razu parsknęła śmiechem.

- Przedstawił się grzecznie, ale tak głośno, że cała ulica go słyszała... - dodał Roppa.

- Wrzasnął też, „KOCHAM CIĘ!"- zawołała Mei przez łzy.

- Po czym ukląkłem i zacząłem śpiewać miłosną serenadę – dokończył uradowany Shan.

Zamarliśmy. Patrzyłem na uradowanego chłopaka, siedzącego na moim dywaniku i zastanawiałem się, czy on jest normalny? A potem ciszę przerwała Sharona, która złapała brata za koszulkę z przodu i podniosła go na wysokość swojej twarzy.

- CZYŚ TY DO KOŃCA JUŻ POSTRADAŁ ROZUM?! – wrzasnęła na jednym wydechu. – KRETYNIE!!! IDIOTO!!! POMYŚLAŁEŚ CHOĆ PRZEZ CHWILĘ, CO BĘDZIE, JAK OJCIEC SIĘ DOWIE?! NIE, OCZYWIŚCIE, ŻE NIE POMYŚLAŁEŚ, BO TY NIE MYŚLISZ!!! – potrząsnęła nim brutalnie, jakby chciała wytrząsnąć z brata wszystkie głupie pomysły. – OJCIEC CIĘ ZABIJE, JAK USŁYSZY O TEJ HISTORII! MAŁOTO NABROIŁEŚ, MUSIAŁEŚ?! MUSIAŁEŚ ZROBIĆ COŚ TAK GŁUPIEGO?! ŚPIEWANIE SERENAD?! OBCYM LUDZIOM?! W BIAŁY DZIEŃ?! NA ŚRODKU ULICY?! I TO JESZCZE ŚPIEWANIE JAKIEMUŚ KOLESIOWI?! PRZECIEŻ OJCIEC SIĘ ZAŁAMIE!

Nie można było nie śmiać się, patrząc na tę scenę. Teraz w gabinecie wszyscy już płakali. Oparłem się o swoje biurko, utkwiwszy łzawiące oczy w Shanie, który jednym okiem patrzył beznamiętnie na siostrę, jednym palcem zatykając sobie ucho. To ucho, do którego wrzeszczała wściekła panna Uchiha.

- Sharona, puść go. – Zlitował się w końcu nad chłopakiem Toei.

- MAM GO PUŚCIĆ?! JA GO ZABIJĘ I POCHOWAM!

- Sharono! – zawołałem, krztusząc się ze śmiechu. Spojrzała na mnie, a w jej oczach dostrzegłem żądzę mordu.

- PAN! – zawołała, wskazując mnie palcem. Puściła Shana, a chłopak osunął się na podłogę, trzymając się za gardło. – TO PANA WINA! MÓWIŁAM, ŻE TEN CZUBEK ZROBI Z TEJ MISJI CYRK NA CAŁĄ WIOSKĘ!

- Sharono, uspokój się! Przecież jak coś, to mi się dostanie, nie?! – zawołał do siostry Shan.

- ALE OJCIEC... - zaczęła, ale Shan pokręcił głową.

- Się za bardzo przejmujesz – powiedział i spojrzał na mnie. – To po co była ta cała misja?

- Po kolei – powiedziałem, siadając w fotelu. – Co wam powiedzieli?

- No, pomijając fakt, że nas wyśmiali, nazwali czubkami i innymi idiotami... - mruknęła Mei. – Wszyscy stwierdzili, że nie mogą, bo są zajęci.

- Zajęci? – zdumiałem się.

- W sensie, że są w jakimś związku – wyjaśnił mi Mintao. – To dziwne, prawda? Dziesięcioro ludzi, a każde z nich zajęte.

- Dziękuję wam, możecie już iść – powiedziałem szybko i odwróciłem się w stronę okna za mną. Przez sekundę trwała cisza, a potem dzieciaki zaczęły głośno protestować, żądając informacji. Mei i Shan rzucili mi się do biurka.

- Wyjdźcie, ale to już! To ściśle tajne!

- Ale to nie fair! – wołała moja córka. – Tato, powiedz, o co chodziło?!

- Chciałbym, ale nie mogę. To naprawdę ważne. Wyjdźcie, muszę porozmawiać z ANBU.

Usłyszałem sześć prychnięć za swoimi plecami, ale nie odwróciłem się, by spojrzeć na miny rozczarowanych dzieciaków. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi.

- Ja wiedziałem, że tak będzie – mrukną Shan, prawdopodobnie do Mei. – Dostajemy najlepszą misję w historii i nikt nam nie tłumaczy, dlaczego? Chodź, Mała, stawiam ramen. Na rachunek Hokage! – zawołał jeszcze i dzieciaki opuściły mój gabinet. Odwróciłem się przodem do pozostałych w gabinecie osób.

- Dobra, może w końcu nam to wszystko wytłumaczysz, geniuszu, bo szczerze przyznam, że nie rozumiem – powiedział Shikamaru, splatając ręce na piersi - A jak ja nie rozumiem, to jest już źle.

- No więc poskładałem to sobie wszystko do kupy... - zacząłem swoje wyjaśnienia. – Najpierw Chiyo, zdradza mi imię Hiroetsu, potem umiera. Następnie Maya, zdradza Hiroetsu, myśląc, że mam ładniejsze oczy od niego i zostaje natychmiast zaatakowana przez czarne żyłki. Potem Yoshio, walczy ze mną, myśli sobie coś i ginie, strawiony przez truciznę. Głowę dam sobie uciąć, że on w tamtym momencie, przez ułamek sekundy pomyślał, że żałuje, że został szpiegiem i tym samym zdradził Hiroetsu.

- Rozumiem... - szepnął Shikamaru, wpatrując się we mnie. – Słowo zdrada jest tu kluczem. Próbujesz nam powiedzieć, że ci wszyscy ludzie są pod wpływem jutsu, które nie zmusza ich do posłuszeństwa, a sprawia, że chcą być posłuszni! Oni wszyscy kochają Hiroetsu! Jak jakiegoś boga! A kiedy, nawet przez przypadek, nawet w myślach, któreś znajdzie w sobie siłę, by przełamać to jutsu... ginie.

- Rany...- szepnął Makoto. – Czyli tam, w Wiosce Słońca, mamy całą armię zakochanych w Hiroetsu ludzi, którzy nawet nie mogą pomyśleć o tym, by przejść na czyjąś stronę!

- I to by się zgadzało w przypadku tych porywanych osób! – zauważył Toei, wychodząc na środek gabinetu. – Facet uprowadza przypadkowe osoby, potem używa na nich swojego jutsu i ich puszcza. A oni wracają do domów, pakują się i przenoszą do Wioski Słońca z własnej woli, bo chcą być przy Hiroetsu. Mają wolną wolę we wszystkich aspektach, prócz jednego: Hiroetsu muszą traktować jak boga.

- Dokładnie – przytaknąłem, patrząc po kolei każdemu z nich w oczy. – Tak jak ja na przykład, muszę być wierny Hinacie. Bo ją kocham i jestem z nią związany przysięgą małżeńską, tak samo oni... zachowują się, jakby byli związani z Hiroetsu przysięgą. Z tą różnicą, że zdrada... nawet najdrobniejsza... ich zabija.

Zapadła cisza. Każde z nas zastanawiało się gorączkowo, czy aby niczego nie przegapiliśmy. Shikamaru patrzył w sufit i mruczał coś sobie pod nosem, Sharona zaczęła masować sobie skronie palcami, Kaoru i Makoto stanęli w rogu gabinetu, by jeszcze raz to wszystko przedyskutować sobie szeptem. Toei usiadła na kanapie obok Bana.

- Wciąż nie wiemy, co to za trucizna – odezwał się w końcu Shikamaru. – No i to, co ustaliliśmy, nie do końca tłumaczy wysunięty przez was wcześniej wniosek. Mówiliście mi, że podejrzewacie, iż Hiroetsu was ujął, ale tylko Yoshio nadawał się na jego szpiega. Pytanie brzmi... dlaczego? Przecież skoro to jutsu działa w taki, a nie inny sposób, każde z was powinno go teraz ubóstwiać. Jeżeli, oczywiście, wasza teoria jest słuszna.

- A może nie jest słuszna? – wtrącił się Ban.

- Lub może nie każdy może zostać... zapieczętowany, że tak powiem? – mruknąłem. – W każdym razie jestem pewien, że się nie mylimy.

- Maya... - odezwał się nagle Toei, podrywając raptownie głowę. Wszyscy na niego spojrzeli. - Ona przeczy wszystkim naszym wnioskom! Bo teraz ona lubi Lorda Hokage! Czyli zdradza Hiroetsu! A mimo to wciąż żyje!

- Myślę... - rzekł Shikamaru. – Że w tym przypadku utrata pamięci może powodować, że mała nie ginie. Ona nie pamięta, że powinna być mu wierna. I trzymajmy się tej wersji. Jak zaczniemy kombinować, to się w końcu nam wszystko popieprzy i tyle z tego będzie. Każde z nas powinno teraz iść do siebie i się z tym przespać. Zbliża się noc, a jutro egzamin na chuunina.

- Tak, racja – przytaknąłem.

Zaczęli opuszczać mój gabinet. Rozsiadłem się w fotelu, oddychając głęboko. Czułem ulgę, naprawdę. W końcu, po tak długim czasie i tylu niewinnych ofiarach, wreszcie odkryliśmy tajemnicę tego przeklętego drania. Pozostawał tylko problem, co zrobić z naszą wiedzą? Jak uwolnić tych wszystkich ludzi spod władzy Hiroetsu? Zabić go? To pewnie byłoby wyjście, tylko jak tego dokonać? Może opłacić Shimamurę? Ale zostawiać wszystko w rękach krętacza i zdrajcy? Chyba lepiej byłoby samemu dorwać tego drania. Tylko gdzie i jak? Rozmyślałem nad tym dość długi czas, a potem stwierdziłem, że najlepiej będzie poczekać na informacje zdobyte przez Shimamurę. Chłopak na pewno coś wyniucha, coś, co umożliwi dorwanie zabarykadowanego w swojej wiosce Hiroetsu. A wtedy ten przeklęty degenerat zapłaci za wszystko.

Wstałem od biurka i wyszedłem. Zrobiło się już ciemno. Uliczki wioski opustoszały. Idąc do domu, wciąż myślałem nad niedawno odkrytymi informacjami. I właśnie mijałem jakąś uliczkę, wtuloną miedzy dwa wysokie budynki, kiedy do moich uszu doszły odgłosy szarpaniny. Zaniepokoiło mnie to, więc przylgnąłem plecami do jednego z budynków i posuwając się wzdłuż muru, dotarłem do jego krańca i jednym okiem zajrzałem w alejkę, którą minąłem.

Zamarłem sparaliżowany, a mój mózg nie nadążał za tym, co się tam działo.

W alejce znajdowały się dwie dobrze mi znane osoby, ale nigdy nie spodziewałbym się takiej sceny między nimi. Sharona trzymała za gardło swojego brata, przyciskając go do ściany jednego z budynków. Stopy chłopaka nie dotykały ziemi. Shan trzymał ją oburącz za nadgarstek dłoni, którą go dusiła i wybałuszał na nią czerwone, powoli zachodzące łzami oczy.

Już miałem rzucić mu się na pomoc, pewien, że to nie jest Sharona, tylko jeden z wszechobecnych w mojej wiosce szpiegów, których nie mogłem zabić z przyczyn politycznych, gdy usłyszałem głos panny Uchiha, w ciemnościach wyraźny niczym fanfara.

- Mogłabym cię zabić i przywłaszczyć sobie twoje oczy! – powiedziała Sharona do brata. – Ale nie zrobię tego, bo jestem twoją siostrą i kocham cię!

Puściła go. Chłopak osunął się na ziemię, krztusząc się, charcząc i łapczywie chełpiąc powietrze, a Sharona stanęła nad nim, chłodna i opanowana, patrząc na niego z góry. Shan, klęcząc u jej stóp i trzymając się za gardło, spojrzał na siostrę jednym czerwonym okiem.

- Jesteś głupcem, Shan – przemówiła Sharona zimno. – Myślisz tylko o sobie. Nie rozumiesz, jakie to dla nas ważne, byś był silny? Zachowujesz się tak, jakbyś robił wszystko, by operacja nie doszła do skutku! Tego chcesz? Być zakałą rodziny? Ojciec i tak jest na ciebie wystarczająco wściekły! Przestań zachowywać się jak idiota, a zacznij być poważny!

Shan prychnął. Podniósł głowę i zaśmiał się, patrząc siostrze w twarz.

- Poważny? – wysapał z trudem. – Czyli taki, jak ty i ojciec? – prychnął. – Sharono... Mam brać przykład z ciebie? Ale przecież ty nawet nie jesteś sobą! Obrałaś sobie wzór do naśladowania, prawda? Lord Hokage... nazywasz go swoim mistrzem, jakbyś była jego uczennicą... starasz się go naśladować, ale ci nie wychodzi. Nigdy nie będziesz taka, jak Naruto Uzumaki! Jesteś Uchiha! Krew to zawsze krew! Obie z matką na uszach stajecie, by naprawić reputację ojca-zdrajcy, ale i tak wam się nie uda, bo nazwisko Uchiha już zawsze będzie kojarzone ze zdradą...

W tym momencie Sharona uderzyła go otwartą dłonią w twarz. Shan padł na ziemię i przejechał policzkiem po chodniku jakieś dwa metry. Chwilę leżał w bezruchu, a potem podniósł się nieco, opierając się na dłoniach, patrzył jednak na chodnik. Zaczął kasłać i splunął krwią. Sharona zbliżyła się do niego leniwie. Nie miałem pojęcia, czemu chłopak się nie broni, czemu jej na to pozwala?

- Jak śmiesz, bachorze?! – wrzasnęła. - To przez ciebie o naszym klanie w kółko mówi się w tej wiosce! A ojciec dostaje już powoli szału! Masz się zachowywać, albo inaczej z tobą porozmawiam!

Shan, nie patrząc na nią, zaśmiał się ponownie.

- Nie boję się ciebie... - powiedział niemal wesoło. – Nic mi nie zrobisz, za bardzo boisz się ślepoty. A co do mojego zachowania... zabieracie mi wszystko... czas wolny, marzenia, cel... niedługo zabierzecie mi nawet moje własne oczy! Czuję się jak hodowane prosię! – wyrzucił z siebie.

Sharona prychnęła. Shan zaśmiał się gorzko po raz trzeci i zerknął na nią. Po startym policzku spływała mu krew.

- Tak... jak prosię, hodowane po to, by je potem zarżnąć – powtórzył. – Jako dzieciak dowiedziałem się, że żyję, bo starsza siostra musi widzieć. Po to mnie karmili i po to trenowali! Zabraliście mi wszystko i pozbawiliście możliwości wyboru! Ale jest jedna rzecz, której nie możecie mi zabrać! To ja sam! Moja dusza, mój umysł, moje ciało, moja wola, mój charakter, ja! Będę o to walczył!

Rodzeństwo wpatrywało się w siebie z nienawiścią, a ja stałem, patrząc na to z rosnącym przerażeniem. A potem Sharona odwróciła się i odeszła bez słowa.

Patrzyłem ze swojej kryjówki, jak Shan siada na ziemi, wyciąga chusteczkę z kieszeni i delikatnie zaczyna ścierać krew z twarzy, sycząc z bólu. A potem chłopak opadła na plecy z impetem, jakby zemdlał.

- Shan?! – przeraziłem się i wybiegłem na uliczkę. Shan parsknął śmiechem, leżąc i patrząc w gwiazdy. Zorientowałem się, że wcale nie zemdlał, że tylko położył się na ziemi, chcąc uspokoić emocje. Zbliżyłem się do niego i spojrzałem mu w twarz.

- Fajna rodzinka, nie? – parsknął chłopak gorzko. – Ojciec zdrajca, matka robi wszystko, by naprawić jego opinię, siostra zakopuje wszystkie nasze brudy i na siłę gra uczciwą kunoichi, a ja jestem zakałą i rodzinnym idiotą. Wspaniale, prawda?

Nic mu na to nie odpowiedziałem. Chłopak usiadł i spojrzał na mnie. Po prawym, startym policzku wciąż płynęła mu krew. Na szyi miał pięć fioletowych sińców. Odznaczyły mu się wszystkie palce siostry. Ukląkłem przed nim i wyciągnąłem rękę, by ująć go za twarz i dokładnie obejrzeć wszystkie jego obrażenia, ale syknął i odwrócił głowę.

- Matka wyleczy... - powiedział, nie patrząc na mnie. – Pomyślą, że wdałem się w jakąś burdę.

- Czy Sharona...?

- Nie znęca się nade mną, jeżeli to ma pan na myśli – przerwał mi. – Dziś miała po prostu zły dzień.

- Jeżeli tylko coś jest nie tak w waszym domu, to mów, a ja...

- Nie – ponownie mi przerwał. – To rodzinne sprawy. A pan i tak za wiele się wtrąca. Na zbyt wiele jej Pan pozwala. Pan i ojciec. A Sharona... ona po prostu stara się za wszelką cenę udowodnić całej wiosce, że klan Uchiha to nie jest klan zdrajców. Wie pan, genialna dziewczynka, oddział ANBU, zawsze walczy za wioskę i jest panu taaaaaaka strasznie wierna... - zakpił wyraźnie. – Ona myśli, że ja psuję jej i ojca reputację. Chce, bym był taką małą kopią ojca, ale nie zmusi mnie do tego.

Wstał. Ja również podniosłem się z ziemi i przyjrzałem mu się uważnie. Nie miałem pojęcia, co ten dzieciak przeżywa. Nie miałem pojęcia, jak mu pomóc w tej delikatnej sprawie. No bo niby co miałem zrobić? Wykłócać się z jego rodzicami o to, jak należy go wychowywać? Prosić Sharonę, by dała mu spokój, kiedy ona pokładała w bratu całą nadzieję na przyszłość?

Shan uśmiechnął się do mnie.

- Pan się nie przejmuje... - mruknął. – Ja sobie poradzę.

- Ale... Jeżeli tylko coś będzie nie tak... powiesz mi, prawda? – zapytałem.

- Jasne – przyrzekł, odwrócił się i odszedł, ścierając krew z podbródka.


5 komentarzy:

  1. Ło o.O no tego to się nie spodziewałam! Taka Sharona?! Nie no kurcze ja ją chyba zabiję! Wredota jedna! Biedna Shan ;( Żal mi się go zrobiło ;[ Niech Naruto pogada z Sasuke albo z Sharoną bo nie ręczę za siebie!
    Rozdział wspaniały ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha. Nie chcę robić żadnych SPAMÓW ani nic, ale nie wiem gdzie mogę zareklamować mojego bloga: no więc, ja też posiadam i prowadzę bloga na którego serdecznie zapraszam ;) nie jest ona o tematyce Naruto, ale myślę, że przypadnie ci do gustu :) Nie jestem tak dobra w pisaniu jak ty, no ale cóż... liczę na to że wejdziesz i skomentujesz, ale ja do niczego nie zmuszam i jak ci się nie spodoba to zrozumiem :)
      http://gangsterska-milosc.blogspot.com/

      Usuń
  2. Hej,
    tak, tak dobrze myślą, dla wszystkich Naruto był ważniejszy, Shan zrobił wielką aferę, a Sharona nie spodziewałam siępo niej czegoś takiego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    wspaniały rozdział, no proszę, proszę Shan zrobił wielką aferę, a Sharona och czegoś takiego to nie spodziewałam się po niej...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej,
    rozdział dobry, ocho Shan zrobił to wielką aferę, co? nie spodziewałam się czegoś takiego po Sharonie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń